Jarocin-Festiwal - 2009-07-16 14:13:48

W piątek 17 lipca  Polska The Times
Punk w czasach popkultury


2009-07-17 07:38:00, aktualizacja: 2009-07-17 07:38:00

Niegdyś azyl dla młodzieży, pragnącej wykrzyczeć z siebie sprzeciw wobec perelowskiej rzeczywistości, dziś tygiel, w którym spotykają się fani punku, metalu i nowoczesnego rocka. O tym, czym jest dziś festiwal w Jarocinie, pisze Jacek Sobczyński
Nieco ponad 60 kilometrów na południowy wschód od Poznania znajduje się małe miasteczko. Niewielki, lecz bardzo schludny rynek, kilka osiedli, stadion, świeżo odnowione kino. Panująca tam senna atmosfera kojarzy się z podobnymi miasteczkami z kart powieści Stasiuka, jednak nie trzeba bystrego wzroku, by zauważyć wszechobecny, wielkopolski ordnung - przystrzyżone trawniki, kwiaty przed każdym domem, nawet śmieci nie walają się niepotrzebnie po ulicy. I właśnie na tę niewielką miejscowość w ten weekend będą zwrócone oczy całej muzycznej Polski. Chodzi oczywiście o Jarocin, gdzie już po raz 21. odbędzie się festiwal muzyki rockowej opatrzony najprostszą z możliwych nazw: Jarocin Festiwal.

Laptopy zamiast metalowych kubków
Początki muzycznych imprez w Jarocinie sięgają początku lat 70. Wtedy to Krzysztof Wodniczak wraz z pomocą klubu Olimp organizował coroczne Wielkopolskie Rytmy Młodych. Impreza miała charakter lokalny, ale do czasu. Od połowy ówczesnej dekady do Jarocina zaczęły zjeżdżać gwiazdy: Marek Grechuta, Anawa, Wojciech Gąssowski czy Tadeusz Nalepa. Z początkiem lat 80. skromną, wielkopolską imprezą zainteresowała się telewizja publiczna. W 1980 roku Walter Chełstowski i Jacek Sylwin postanowili zmienić formułę festiwalu, przekształcając go na Ogólnopolski Festiwal Muzyki Młodej Generacji. Od tego momentu na dobre zaczęła się legenda Jarocina - mekki alternatywnej młodzieży lat 80., ludzi, którzy czuli, że dookoła nich jest coś nie tak i bardzo chcieli to zmienić.

Dziś, 29 lat po pierwszej edycji festiwalu, pociągi kierujące się w stronę Jarocina będą znów przepełnione młodymi ludźmi. Trasa kolejowa ta sama, miejsce imprezy nieco inne (zamiast stadionu łąka na rogu ulic Wrzosowej i Maratońskiej) i tylko widzowie jakby nie z tej bajki. Zamiast worków mieszczących festiwalowy dobytek w postaci namiotu, metalowego kubka i szczotki do zębów - eleganckie torby, aparaty cyfrowe i laptopy, w sam raz, żeby po zakończonych koncertach wrzucić na MySpace, Facebooka czy inny portal społecznościowy zdjęcia z festiwalu.

- Dzisiejszy Jarocin nie dubluje swojego poprzednika z lat 80. i częściowo 90. To impreza przede wszystkim z muzyką popularną, skierowana zarówno dla widowni jeżdżącej na gdyńskiego Open'era, jak i dla tych, którzy pogują pod sceną Woodstock - uważa Michał Wiraszko, dyrektor artystyczny festiwalu. Na co dzień wokalista Much muzyczną stroną jarocińskiej imprezy kieruje od ubiegłego roku. Obwiniany nierzadko za pozbawienie Jarocina określonego profilu twierdzi, że właśnie jego pozorny brak wyróżnia go na tle reszty polskich festiwali. Faktycznie, nie ma bowiem drugiej takiej imprezy, na którą równie chętnie przyjeżdżaliby zarówno zakochane we współczesnym, brytyjskim rocku nastolatki, jak i ortodoksyjni, żyjący legendą dawnego Jarocina punkowcy. Dla tych pierwszych magnesem przyciągającym w tym roku do Jarocina są Anglicy z Editors, drudzy poskaczą w rytm muzyki serwowanej przez Kazika Na Żywo, Armię i Acid Drinkers.

Z tak radykalną zmianą twarzy jarocińskiego festiwalu nie zgadza się wiele osób. Grzegorz Witkowski, autor poświęconej Jarocinowi strony www.jarocin-festiwal.com, nieco ubolewa nad faktem, że "nowy" festiwal nie promuje wyłącznie młodych, polskich kapel.

- Jeśli teraz chce się robić festiwal, to cały nowy, bez staroci. Nie mam nic przeciwko muzyce Kazika, ale widziałem go już na Jarocinie wielokrotnie. Tym niemniej doskonale rozumiem intencje organizatorów, którzy chcą, żeby ich impreza mogła przede wszystkim na siebie zarobić. Ja sam mam zamiar jeździć tam dopóty, dopóki będę mógł spotkać się na terenie festiwalu z znajomymi - mówi Witkowski.

Cukier i ciepła woda, czyli jak zrobić irokeza?
Przechadzając się po Jarocinie na kilka dni przed rozpoczęciem festiwalu trudno spotkać tam kogokolwiek, kto nie mógł doczekać się koncertów i przyjechał tam tak wcześnie. Bardzo łatwo można jednak znaleźć mieszkańców pamiętających czasy festiwalu w latach 80.

- Chodzili po ogrodach, wykopywali ziemniaki, zrywali pomidory i ogórki. Ja ich rozumiem, bo jak kasy nie było, to z czego żyć na festiwalu? - pyta spotkany na jarocińskim rynku Henryk Stańczak.
- Bawili się? Panie, pewnie, że się bawili. I słusznie, bo jak się jest młodym, to trzeba się wyszaleć. A jarociniaków nie zaczepiali, bo i po co, skoro my do nich przyjaźnie nastawieni byliśmy. Ja sam któregoś dnia wychodzę z domu kota wypuścić, a tu mi na klatce chłopak z dziewczyną śpią. To zaprosiłem ich na śniadanie i pod prysznic, żeby sobie koguty na głowie umyli - śmieje się siedzący na ławce starszy mężczyzna, który wedle punkowego kanonu przedstawia się wyłącznie za pomocą malowniczego pseudonimu - Stalin.

Bo tak naprawdę to właśnie dawny Jarocin jest istną skarbnicą mitów, zwanych potocznie miejskimi legendami. Tam duża część punkowej młodzieży uczyła się, jak za pomocą wody i cukru stawiać sobie kilkudziesięciocentymetrowe irokezy. Albo w jaki sposób wyszyć na skajowej kurtce nazwę ulubionego zespołu. Z powodu permanentnego braku pieniędzy zbierano praktycznie na wszystko, a przypięte agrafkami do koszulek karteczki z napisem "oddam się za chleb" nie należały do rzadkości.
Las wyciągniętych w górę kasprzaków

Na czas festiwalu w powiecie jarocińskim obowiązywała prohibicja. Ale wiadomo, że przedsiębiorczość w narodzie tkwiła od zawsze. Pod osłoną nocy przywożono wódkę, piwo i wino z Pleszewa czy Krotoszyna, a następnie sprzedawano w namiotach na polu - wspomina dawny dziennikarz "Gazety Poznańskiej" Tomek Sikorski. On sam na festiwal jeździł zaopatrzony w radiomagnetofon kasetowy Kasprzak i baterię R20. Po co?

- Na najlepszych koncertach pierwsze rzędy to praktycznie las wyciągniętych w górę kasprzaków czy grundigów. Nagrywaliśmy muzykę, ile wlezie, choćby dlatego że nigdzie indziej nie mieliśmy okazji usłyszeć nagrań punkowych czy nowofalowych - dodaje Sikorski. A nie ma dobrego punkrockowego koncertu bez szaleństwa - na scenie i na widowni. Największe tańce pogo odbywały się zawsze o poranku, przy pierwszych koncertach. Chcący znaleźć ujście swej energii punkowcy galopowali z namiotów pod scenę, by móc wytańczyć nieprzespaną z reguły noc. Kiedy tylko koncert dobiegał końca, pod sceną jakby spod ziemi pojawiała się gromada miejscowych pijaczków, którzy ruszali na przeczesywanie terenu w poszukiwaniu zgubionych zegarków, łańcuszków, drobnych monet.

Tym niemniej w masowej wyobraźni słowo "Jarocin" kojarzy się nie tyle z nieobecną nigdzie indziej muzyką, co z fruwającymi płytami chodnikowymi albo regularnymi bójkami punkowców z milicją. Według Zbigniewa Kaczmarka, byłego dyrektora jarocińskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji - niesłusznie.

Młodzi rockowcy walczą z komuną

To zabrzmi kontrowersyjnie, ale bijatyki wcale nie były takie złe. Tak naprawdę dużą część z nich prowokowali milicjanci chcący pokazać, jacy to oni nie są silni. Sam pracowałem przez wiele lat na festiwalu i mogę śmiało powiedzieć, że zbyt wielu rozrób tam nie było. Moim zdaniem pamiętają o nich tylko ci, którzy wiedzę o Jarocinie uzyskiwali z relacji telewizyjnych i radiowych - twierdzi Kaczmarek.

- Do Jarocina nie przyjeżdżano, żeby się pobić albo walczyć z komuną. To czysty przypadek, że podczas stanu wojennego jedynymi inteligentami, którzy nie udali się na tzw. emigrację wewnętrzną, byli młodzi rockowcy i miliony ich słuchaczy. Rock i punk wyrażały bunt przeciwko zastałym wartościom, stęchłym ideologiom i konformizmowi, ale w żaden sposób nie miały nic wspólnego z jakąkolwiek polityką - dodaje Jerzy Jernas, autor jarocińskiego dokumentu filmowego "Tacy byliśmy - Polska 1988". Jak sam wspomina, odbywająca się w 1982 roku trzecia edycja jarocińskiego festiwalu była dla niego kolosalnym przeżyciem. Pamięta stamtąd głównie obrazy: pogrążone w ekstazie twarze młodych ludzi słuchających w skupieniu muzyki, bitwy pomiędzy punkami i skinami na woreczki z maślanką oraz... karabiny maszynowe.

- Podczas koncertu TSA widzowie, chcąc dać wyraz swojego uwielbienia dla zespołu, rzucali w stronę sceny okręconymi woreczkami po mleku. Obecni na stadionie milicjanci zrozumieli ten gest inaczej. I proszę sobie wyobrazić, że nagle tunel dzielący dwie części widowni zapełnił się funkcjonariuszami uzbrojonymi w karabiny maszynowe. A był to, przypominam, 1982 rok. Nigdy nie zapomnę milczących spojrzeń, jakimi obrzucali się widzowie i milicjanci. Na szczęście do wybuchu bomby nie doszło - wspomina Jerzy Jernas.

Idzie nowe. Strach się bać?

Spacerując po Jarocinie i rozmawiając z dziesiątkami tamtejszych mieszkańców, można dojść do zaskakujących wniosków. Nawet najstarsi mieszkańcy wspominają złote czasy festiwalu z sentymentem. Bójki na cegłówki? Faktycznie, coś tam było. Ale przede wszystkim Jarocin raz do roku na kilka dni tętnił kolorami i życiem.

- Nie możemy się łudzić nazwą - stary Jarocin już nie wróci. Ciężko znaleźć receptę na wyjątkowość festiwalu - wyrokuje Marek Kurzawa, szef reaktywowanego w 2005 roku PRL Jarocin Festiwalu. Czy zna ją rządzący obecnie imprezą Michał Wiraszko?

- Trudno jest zrobić festiwal pozbawiony wszechobecnej otoczki buntu, ponieważ pozostaje nam wyłącznie muzyka, która musi obronić się sama. Nie mam wątpliwości, że w tym roku właśnie tak się stanie - prognozuje Wiraszko. Na brak gwiazd nie może narzekać - już dziś o północy na festiwalowej scenie pojawi się rockowa formacja Editors. Ubiegłoroczny występ Brytyjczyków na gdyńskim Heineken Open'erze oglądało 50 tys. widzów - czyli dwa razy więcej niż na co dzień mieszka w Jarocinie...

- Uważam, że Jarocin ma wciąż sens. Dobrze jednak, gdyby był dotowany przez państwo. Nie podoba mi się, że minister Zdrojewski przeznacza milion złotych na produkcję duńskiego filmu "Antychryst", zamiast wspomóc tymi pieniędzmi imprezę, która na dobrą sprawę jest naszym dziedzictwem narodowym. Dżem, Armia, Dezerter, Hey... mam dalej wyliczać zespoły, które debiutowały właśnie w Jarocinie? - pyta się Grzegorz Witkowski.

Zdarte glany i nowiutkie, kolorowe buty Nike, punkowe czuby kontra symetryczne grzywki i okulary na pół twarzy - tak mniej więcej będzie przedstawiał się Jarocin przez trzy najbliższe dni. Zawieszona pomiędzy rozmachem Open'era i swojskością Przystanku Woodstock impreza jak żadna inna w Polsce skupia młodzież z zupełnie innych środowisk i bajek muzycznych. Przyciąga ich nie ideologia, lecz sama muzyka. Ta, którą raper Fisz określał jako "język wszechświata". Jego słowa sprawdzają się w Jarocinie w stu procentach.


Cukier i ciepła woda, czyli jak zrobić irokeza?
Przechadzając się po Jarocinie na kilka dni przed rozpoczęciem festiwalu trudno spotkać tam kogokolwiek, kto nie mógł doczekać się koncertów i przyjechał tam tak wcześnie. Bardzo łatwo można jednak znaleźć mieszkańców pamiętających czasy festiwalu w latach 80.

- Chodzili po ogrodach, wykopywali ziemniaki, zrywali pomidory i ogórki. Ja ich rozumiem, bo jak kasy nie było, to z czego żyć na festiwalu? - pyta spotkany na jarocińskim rynku Henryk Stańczak.
- Bawili się? Panie, pewnie, że się bawili. I słusznie, bo jak się jest młodym, to trzeba się wyszaleć. A jarociniaków nie zaczepiali, bo i po co, skoro my do nich przyjaźnie nastawieni byliśmy. Ja sam któregoś dnia wychodzę z domu kota wypuścić, a tu mi na klatce chłopak z dziewczyną śpią. To zaprosiłem ich na śniadanie i pod prysznic, żeby sobie koguty na głowie umyli - śmieje się siedzący na ławce starszy mężczyzna, który wedle punkowego kanonu przedstawia się wyłącznie za pomocą malowniczego pseudonimu - Stalin.

Bo tak naprawdę to właśnie dawny Jarocin jest istną skarbnicą mitów, zwanych potocznie miejskimi legendami. Tam duża część punkowej młodzieży uczyła się, jak za pomocą wody i cukru stawiać sobie kilkudziesięciocentymetrowe irokezy. Albo w jaki sposób wyszyć na skajowej kurtce nazwę ulubionego zespołu. Z powodu permanentnego braku pieniędzy zbierano praktycznie na wszystko, a przypięte agrafkami do koszulek karteczki z napisem "oddam się za chleb" nie należały do rzadkości.
Las wyciągniętych w górę kasprzaków

Na czas festiwalu w powiecie jarocińskim obowiązywała prohibicja. Ale wiadomo, że przedsiębiorczość w narodzie tkwiła od zawsze. Pod osłoną nocy przywożono wódkę, piwo i wino z Pleszewa czy Krotoszyna, a następnie sprzedawano w namiotach na polu - wspomina dawny dziennikarz "Gazety Poznańskiej" Tomek Sikorski. On sam na festiwal jeździł zaopatrzony w radiomagnetofon kasetowy Kasprzak i baterię R20. Po co?

- Na najlepszych koncertach pierwsze rzędy to praktycznie las wyciągniętych w górę kasprzaków czy grundigów. Nagrywaliśmy muzykę, ile wlezie, choćby dlatego że nigdzie indziej nie mieliśmy okazji usłyszeć nagrań punkowych czy nowofalowych - dodaje Sikorski. A nie ma dobrego punkrockowego koncertu bez szaleństwa - na scenie i na widowni. Największe tańce pogo odbywały się zawsze o poranku, przy pierwszych koncertach. Chcący znaleźć ujście swej energii punkowcy galopowali z namiotów pod scenę, by móc wytańczyć nieprzespaną z reguły noc. Kiedy tylko koncert dobiegał końca, pod sceną jakby spod ziemi pojawiała się gromada miejscowych pijaczków, którzy ruszali na przeczesywanie terenu w poszukiwaniu zgubionych zegarków, łańcuszków, drobnych monet.

Tym niemniej w masowej wyobraźni słowo "Jarocin" kojarzy się nie tyle z nieobecną nigdzie indziej muzyką, co z fruwającymi płytami chodnikowymi albo regularnymi bójkami punkowców z milicją. Według Zbigniewa Kaczmarka, byłego dyrektora jarocińskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji - niesłusznie.

Młodzi rockowcy walczą z komuną

To zabrzmi kontrowersyjnie, ale bijatyki wcale nie były takie złe. Tak naprawdę dużą część z nich prowokowali milicjanci chcący pokazać, jacy to oni nie są silni. Sam pracowałem przez wiele lat na festiwalu i mogę śmiało powiedzieć, że zbyt wielu rozrób tam nie było. Moim zdaniem pamiętają o nich tylko ci, którzy wiedzę o Jarocinie uzyskiwali z relacji telewizyjnych i radiowych - twierdzi Kaczmarek.

- Do Jarocina nie przyjeżdżano, żeby się pobić albo walczyć z komuną. To czysty przypadek, że podczas stanu wojennego jedynymi inteligentami, którzy nie udali się na tzw. emigrację wewnętrzną, byli młodzi rockowcy i miliony ich słuchaczy. Rock i punk wyrażały bunt przeciwko zastałym wartościom, stęchłym ideologiom i konformizmowi, ale w żaden sposób nie miały nic wspólnego z jakąkolwiek polityką - dodaje Jerzy Jernas, autor jarocińskiego dokumentu filmowego "Tacy byliśmy - Polska 1988". Jak sam wspomina, odbywająca się w 1982 roku trzecia edycja jarocińskiego festiwalu była dla niego kolosalnym przeżyciem. Pamięta stamtąd głównie obrazy: pogrążone w ekstazie twarze młodych ludzi słuchających w skupieniu muzyki, bitwy pomiędzy punkami i skinami na woreczki z maślanką oraz... karabiny maszynowe.

- Podczas koncertu TSA widzowie, chcąc dać wyraz swojego uwielbienia dla zespołu, rzucali w stronę sceny okręconymi woreczkami po mleku. Obecni na stadionie milicjanci zrozumieli ten gest inaczej. I proszę sobie wyobrazić, że nagle tunel dzielący dwie części widowni zapełnił się funkcjonariuszami uzbrojonymi w karabiny maszynowe. A był to, przypominam, 1982 rok. Nigdy nie zapomnę milczących spojrzeń, jakimi obrzucali się widzowie i milicjanci. Na szczęście do wybuchu bomby nie doszło - wspomina Jerzy Jernas.

Idzie nowe. Strach się bać?

Spacerując po Jarocinie i rozmawiając z dziesiątkami tamtejszych mieszkańców, można dojść do zaskakujących wniosków. Nawet najstarsi mieszkańcy wspominają złote czasy festiwalu z sentymentem. Bójki na cegłówki? Faktycznie, coś tam było. Ale przede wszystkim Jarocin raz do roku na kilka dni tętnił kolorami i życiem.

- Nie możemy się łudzić nazwą - stary Jarocin już nie wróci. Ciężko znaleźć receptę na wyjątkowość festiwalu - wyrokuje Marek Kurzawa, szef reaktywowanego w 2005 roku PRL Jarocin Festiwalu. Czy zna ją rządzący obecnie imprezą Michał Wiraszko?

- Trudno jest zrobić festiwal pozbawiony wszechobecnej otoczki buntu, ponieważ pozostaje nam wyłącznie muzyka, która musi obronić się sama. Nie mam wątpliwości, że w tym roku właśnie tak się stanie - prognozuje Wiraszko. Na brak gwiazd nie może narzekać - już dziś o północy na festiwalowej scenie pojawi się rockowa formacja Editors. Ubiegłoroczny występ Brytyjczyków na gdyńskim Heineken Open'erze oglądało 50 tys. widzów - czyli dwa razy więcej niż na co dzień mieszka w Jarocinie...

- Uważam, że Jarocin ma wciąż sens. Dobrze jednak, gdyby był dotowany przez państwo. Nie podoba mi się, że minister Zdrojewski przeznacza milion złotych na produkcję duńskiego filmu "Antychryst", zamiast wspomóc tymi pieniędzmi imprezę, która na dobrą sprawę jest naszym dziedzictwem narodowym. Dżem, Armia, Dezerter, Hey... mam dalej wyliczać zespoły, które debiutowały właśnie w Jarocinie? - pyta się Grzegorz Witkowski.

Zdarte glany i nowiutkie, kolorowe buty Nike, punkowe czuby kontra symetryczne grzywki i okulary na pół twarzy - tak mniej więcej będzie przedstawiał się Jarocin przez trzy najbliższe dni. Zawieszona pomiędzy rozmachem Open'era i swojskością Przystanku Woodstock impreza jak żadna inna w Polsce skupia młodzież z zupełnie innych środowisk i bajek muzycznych. Przyciąga ich nie ideologia, lecz sama muzyka. Ta, którą raper Fisz określał jako "język wszechświata". Jego słowa sprawdzają się w Jarocinie w stu procentach.

Szukasz trwałego szamba betonowego w Okonku http://zfilm-hd-1821.online przegrywanie kaset vhs warszawa Spuszczel pospolity zwalczanie